Strącona gwiazda wdzięczności |
||
|
||
Pomniki
się burzy i nic w tym zdrożnego, zwłaszcza jeśli są śladami obcej
dominacji. A jednak, powtórzę, zachowałbym szczeciński pomnik
Wdzięczności. Jego rozebranie albo przeniesienie w dwadzieścia lat po
upadku komunizmu świadczyłoby o naszej małości.
|
||
Zimą
1945 r., gdy Rosjanie przystąpili do kolejnej ofensywy, Polska zamarła
w wyczekiwaniu. Nadzieja na wyzwolenie mieszała się ze strachem przed
zniewoleniem. Jednak o wileńskim doświadczeniu Armii Krajowej,
której żołnierzy NKWD aresztowało, mało kto wiedział, a na
dodatek panowało przekonanie, że gorzej niż pod okupacją niemiecką być
nie może. Mordercza polityka Hitlera do tego stopnia zniechęciła do
Niemiec niemal całą wschodnią część kontynentu, że późniejszy
podbój przez Stalina traktowała ona jako namiastkę wyzwolenia, a
w każdym razie wyrwanie z objęć wszechogarniającej śmierci.
Naród jest ... wykrwawiony. Przyjmie każdą nową sytuację. Byle
bez Niemców - stwierdzał hrabia Kaniowski z powieści
Włodzimierza Odojewskiego. Nawet w Polsce wschodniej, gdzie pamiętano o
"dokonaniach" sowieckich w latach 1939-1941, cieszono się na wieść o
zbliżającym się froncie. Wypatrywaliśmy z nadzieją ... - wspominał
Stanisław Paszkowski - wyzwoleńczej Armii Czerwonej. Wkrótce na
drodze ze Lwowa pojawiły się... czołgi, obwieszone bosymi, zakurzonymi,
w podartych łachach żołnierzami... Szaleliśmy z radości... Nasze mamy
całowały te umorusane, ziejące bimbrem dzieciaki.
Niebiańska muzyka sowieckich armat Nie inaczej było w Polsce centralnej. Na wschód od Warszawy z ukrycia wyszedł Ludwik Hirszfeld, znakomity immunolog, zapisując, że wreszcie zakończyło się życie gnanego zwierzęcia. Wzruszony , zwrócił się do rosyjskiego oficera z najprostszymi słowami: Dziękuję panu. Jeszcze lepiej powitano armię sowiecką na ziemiach wcielonych bezpośrednio do Rzeszy. Polacy wyrażają się prawie z miłością o Rosji - zapisał w dzienniku z pewną przesadą Władymir Gelfand, młody sowiecki oficer, który nie krył, że nie może utrzymać w ryzach żołnierzy. Piją, a potem rabują i gwałcą, by wreszcie umrzeć z przepicia - notował ze wstydem. Niemniej Wielkopolanie podejmowali sowieckich żołnierzy z radością. Żyje się nam tutaj jak w domu - dodawał Gelfand, ciesząc się z bukietu przebiśniegów podarowanych mu przez jakąś polską panienkę nieopodal Poznania: trzymałem go długo na sercu. W tym samym czasie w głodującym Poznaniu Juliusz Bardach, później świetny historyk, meldował w raporcie: poznaniacy zdają sobie sprawę, że swoje wyzwolenie zawdzięczają wyłącznie Armii Czerwonej i za to są jej naprawdę wdzięczni. W styczniu 1945 r., gdy Niemcy w popłochu uciekali z Europy Środkowo-Wschodniej, Elżbieta Pintus, polska Żydówka, nasłuchiwała na strychu u kaszubskich folksdojczów [sic!] pod Kartuzami odgłosów sowieckich armat. Dla moich uszu - wspominała - było to jak niebiańska muzyka. Kiedy jednak wyszła z ukrycia, napotkała rosyjskiego oficera, który dał jej do zrozumienia, że względem Żydów Hitler się nie mylił. Jednocześnie Pintus zauważa, że Rosjanie kochali dzieci, przynosili im słodycze. Gehenna kobiet W swoim raporcie Bardach podkreślał, że wdzięczność Polaków dla Rosjan maleje w miarę rosnącej liczby rabunków i gwałtów. Prawdziwa gehenna kobiet rozpoczęła się wszelako dopiero po przekroczeniu przez armię sowiecką przedwojennej granicy polsko-niemieckiej. Tutaj Sowieci czuli się niczym na ziemi niczyjej, nawet jeśli nie brakowało oficerów, którzy - jak Lew Kopielew - próbowali bronić ludności cywilnej. Czerwonoarmiści - notował na Pomorzu Adam Bromberg - jak drapieżniki wypuszczone z klatek rzucali się na wszystko, co się dało posiąść, gwałcili kobiety publicznie,... pili do nieprzytomności i tańczyli przy ogniskach, które palili w mieszkaniach eleganckimi meblami. Na niemieckiej Warmii kobiety, niemieckie i polskie, chowały się po bagnach, pisze Hubert Orłowski, wspominając pierwszego, już niemłodego żołnierza sowieckiego, który usłyszawszy od jego matki: Giermancew niet, rozpłakał się i przeżegnał przed obrazami świętych. Zaraz po nim weszli następni, którzy wyrzucili ich z domu, uprowadzając ojca i stryja do Rosji. Rosjanie pili na umór, ale jednocześnie częstowali chlebem, komiśniakiem o smaku niepowtarzalnie znakomitym - zanotował Orłowski. Dramat nie ominął robotnic przymusowych w Niemczech - wspominała pracująca podczas wojny w Zielonej Górze Janina Zając, dodając atoli, że mogły wreszcie ruszyć do domu. 26 kwietnia w Szczecinie W opuszczonym Szczecinie naprzeciw Armii Czerwonej wyszli 26 kwietnia 1945 r. nieliczni niemieccy opozycjoniści, niosąc transparent z napisem "Witamy naszych wyzwolicieli". Marian Przyborowicz, stojący przy późniejszym placu Kościuszki, cieszył się wraz z innymi robotnikami przymusowymi z wkroczenia wojsk sowieckich: Nareszcie zbliża się koniec wojny. W podszczecińskim Wielgowie, jak ustaliła Katarzyna Marciszewska, robotnicy przymusowi zorganizowali zabawę na wieść o zbliżaniu się Armii Czerwonej. Zresztą i później nie brakowało tutaj polsko-sowieckich potańcówek. Niemal w tym samym czasie Leonard Borkowicz, pełnomocnik rządu na Pomorze Zachodnie donosił Bierutowi, że Sowieci systematycznie palą Szczecin, a dowódcy nie panują nad sytuacją. Przejęcie władzy przez Polaków nie od razu zmieniało sytuację. Słaba polska administracja nie była w stanie opanować chaosu. Według raportu z września 1945 r. służba kolejowa w Stargardzie dopuszczała się gorszych występków od Sowietów. Żywe ruiny Europa była... piekłem i domem wariatów jednocześnie - pisał zaraz po wojnie Hirszfeld, a ksiądz K. Żarnowiecki dodawał w "Pionierze Szczecińskim", że największym problemem powojennym nie są wypalone domy, lecz kataklizm moralny. Wojna nie tylko skłóciła naród z narodem, człowieka z człowiekiem, ale przede wszystkim człowieka z samym sobą, z własnym sumieniem. Odbudowę żywych ruin Żarnowiecki uznał za najpilniejsze zadanie. Zniewalająca dynamika wojny wciągała ofiary. Szaber był zajęciem powszechnym. Na ziemiach centralnej Polski rozpoczęły się napady na powracających do domów Żydów. Eugenio Reale, ambasador Włoch w Warszawie, zapisał w 1946 r., że Żydzi... od pierwszych dni oswobodzenia padają nieustannie ofiarą aktów gwałtu i morderstw, które wtrącają ich w stan zupełnej paniki. U podstaw tych zabójstw, które dotknęły od kilkuset do kilku tysięcy osób, leżały względy rabunkowe. W ten sposób broniono się przed zwrotem zagrabionego w latach wojny majątku, często nawet kupionego, tyle że od niemieckiego okupanta. Bano się, że wraz z jego ucieczką transakcje przestaną obowiązywać. Rozmowy przy stole
Z debatą na temat roku 1945 nie zetknąłem się dopiero jako historyk, który coraz baczniej obserwował długie dyskusje uczonych, myślicieli. Stykałem się z nią od najmłodszych lat. Ojciec, który w 1942 r. za wydawanie gazety podziemnej trafił do obozu koncentracyjnego w Austrii, mimo że wrócił do kraju, marzył o innym końcu wojny, podobnym jak w 1918 r. Matka, która spędziła wojnę w Wielkopolsce, zawsze dodawała swoje twarde "ale": gdyby nie Rosjanie, to nie wiadomo, czy w ogóle siedzielibyśmy przy tym stole. Jej konstatacja dotyczyła, rzecz jasna, życia w ogóle, a nie zamieszkiwania w Szczecinie, niemniej bolesny paradoks dziejowy spowodował, że bez Stalina, niezależnie od jego intencji, nie byłoby nas w ogóle w Szczecinie. To z rąk sowieckich Piotr Zaremba otrzymał 5 lipca 1945 r. symboliczne klucze do miasta. Pomnik Wdzięczności Pomniki się burzy i nic w tym zdrożnego, zwłaszcza jeśli są śladami obcej dominacji. A jednak, powtórzę, zachowałbym szczeciński pomnik Wdzięczności. Jego rozebranie albo przeniesienie w dwadzieścia lat po upadku komunizmu świadczyłoby o naszej małości. O wiele lepiej spożytkować ten kontrowersyjny, lecz w sensie architektonicznym neutralny monument, wykorzystujący popularny od starożytności element kolumny, jako zaproszenie do wycieczki po Szczecinie i jego przeszłości. A poza tym, jeśli znaczna część szczecinian uznaje ten pomnik za swój, za odzwierciedlenie kawałka trudnej przeszłości miasta, regionu, Polski i Europy w XX w., to w myśl demokratycznych reguł należałoby uszanować ich uczucia. Wprawdzie trudno się nie zgodzić z Wasilijem Grossmanem, radzieckim korespondentem wojennym z czasów drugiej wojny światowej, że nazizm i komunizm są różnymi formami jednego i tego samego zjawiska, które historycy określają mianem totalitaryzmu. Trudno nie dostrzec, że w 1939 r. Hitler potrzebował Stalina, by zgotować Europie piekło, które koniec końców uderzyło również w ZSRR. Trudno wreszcie Polakom okazywać bezwarunkową wdzięczność Armii Czerwonej, bez udziału której nie doszłoby do Katynia i zsyłek. Trudno też jednak nie pochylić się z pokorą nad ofiarą krwi złożoną przez prostych żołnierzy sowieckich podczas odbijania naszych ziem reżimowi zagrażającemu samej egzystencji narodu. Co więcej, pomnik Wdzięczności w percepcji wielu szczecinian upamiętnia walki o Pomorze Zachodnie toczone nie tylko przez armię sowiecką, ale i polską. Czy naprawdę chcemy wymazać z polskiej historii żołnierzy Wojska Polskiego zmierzających do Polski ze wschodu? Można debatować, która z dróg do Polski była właściwsza, ale nie wolno zapominać o żadnej z nich. Syn najstarszy poszedł do armii Andersa, a młodszy... do "Kościuszkowców". I obaj zginęli na wojnie - usłyszała Aneta Popławska od zamyślonego nad polskimi losami starego szczecińskiego sybiraka. Strącona gwiazda Każda epoka ma swe własne cele, więc i pomniki należą do swoich czasów i więcej mówią o tych, co je zbudowali - lub zburzyli - niż o wydarzeniach i ludziach, do których się odnoszą. Cele ideologiczne, jakie miał uosabiać pomnik Wdzięczności, można przekreślić bez przekreślania samej historii. Starczyłoby, powtórzę, przywrócenie gwiazdy, tyle że powinna się ona znaleźć u stóp pomnika. "Strącona" gwiazda symbolizowałaby upadek systemu komunistycznego, w którego okowach znajdowała się Polska przez ponad pół wieku, a Rosja jeszcze dłużej, ponosząc odpowiednio większe konsekwencje cywilizacyjne. Niczego nie ujmując dramatowi Polaków, komunizm, a wraz z nim Gułag, był przede wszystkim doświadczeniem milionów obywateli ZSRR, którzy płynęli do sowieckich łagrów - pisał Aleksander Sołżenicyn - gęstymi ławicami. W końcu 1944 i wiosną 1945 r. trafili tam powstańcy z Wilna, ale i setki tysięcy jeńców radzieckich, niechcianych świadków wcześniejszych porażek. Choć znaleźli się wśród zwycięzców, nie do nich, jak i nie do Polaków, należała wielka wiktoria. Żołnierze sowieccy, "obrońcy Stalingradu", którym co niektórzy chcą odebrać ulice w Polsce, na pewno zasługują na upamiętnienie za ich decydujący wkład w zwycięstwo nad Hitlerem. To prawda, że ginęli z gwiazdą na czapce, ale wcale niekoniecznie, zwłaszcza starsze roczniki, za gwiazdę. Nie przypadkiem odradzająca się Rosja zdetronizowała tę gwiazdę, przywracając w herbie św. Jerzego. W naszej części Europy pięcioramienna gwiazda nie jest bowiem symbolem zwycięstwa, lecz raczej zniewolenia, a w najlepszym razie zdruzgotanych nadziei. Bez oswobodzenia naszego ducha od jej uroku, twierdził Sołżenicyn, nie można naprawdę zrzucić komunizmu. Zachowanie pomnika Wdzięczności ze "strąconą" gwiazdą mogłoby być kompromisem, który pogodzi Rosjan i Polaków, zarówno zwolenników pozostawienia pomnika, jak i jego przeciwników. Co więcej, pomnik w takiej postaci prowokowałby dyskusje nad naszą tożsamością, prowokowałby pytania, bez których historia jest zupełnie nieprzekonująca. W ustrojach demokratycznych najlepiej sprawdzają się pomniki, które powstają drogą ucierania poglądów albo same są przyczynkiem do debaty na temat przeszłości i wartości. Prof. Jan M. Piskorski (ur. 1956), publicysta i historyk z Uniwersytetu Szczecińskiego, profesor gościnny wielu uniwersytetów zagranicznych, przewodniczący Rady Muzeum Narodowego w Szczecinie |
© wyborcza.pl
Ein niedergeschlagener Stern der Dankbarkeit |
||
Denkmäler
werden abgerissen und daran ist nichts auszusetzen, besonders wenn sie
Spuren fremder Herrschaft sind. Und doch möchte ich mich
wiederholen, ich würde das Stettiner Denkmal der Dankbarkeit
behalten. Sein Abbau oder Umzug zwanzig Jahre nach dem Fall des
Kommunismus würde unsere Kleinheit bezeugen.
|
||
Im Winter 1945, als die Russen eine weitere Offensive starteten, erstarrte Polen vor Erwartung. Die Hoffnung auf Befreiung vermischte sich mit der Angst vor Versklavung. Nur wenige wussten von den Erfahrungen der Heimatarmee in Vilnius, deren Soldaten vom NKWD verhaftet wurden. Es herrschte die Überzeugung, dass es nicht schlimmer werden könne als unter deutscher Besatzung. Die Mordpolitik Hitlers hatte beinahe den gesamten Osten Europas so stark ausgeblutet, dass Stalins Eroberung als Ersatz für Befreiung – oder wenigstens als Bruch mit dem Tod – erschien. Die Nation war erschöpft. Sie würde jede neue Ordnung akzeptieren. Aber ohne die Deutschen – erklärte Graf Kaniowski in Włodzimierz Odojewskis Roman. Selbst in Ostpolen, wo man sich an die „Errungenschaften“ der Sowjets von 1939–1941 erinnerte, erwartete man die Front mit Hoffnung. Wir haben mit Freude auf die befreiende Rote Armee gewartet, erinnerte sich Stanisław Paszkowski. Bald rollten auf der Straße aus Lemberg sowjetische Panzer – mit barfüßigen, staubigen Soldaten, in zerrissenen Lumpen. Wir waren außer uns vor Freude. Unsere Mütter küssten diese schmutzigen Mondscheinkinder. Himmlische Musik sowjetischer Kanonen In Zentralpolen war es nicht anders. Ludwik Hirszfeld, Immunologe, schrieb östlich von Warschau, dass das Leben des gehetzten Tieres endlich vorbei sei. Er wandte sich mit den einfachsten Worten an einen russischen Offizier: Danke. In den direkt in das Reich eingegliederten Gebieten wurde die Rote Armee noch enthusiastischer empfangen. Die Polen äußern sich fast liebevoll über Russland, schrieb Wladimir Gelfand, junger sowjetischer Offizier, mit gewisser Übertreibung. Er verschwieg jedoch nicht, dass er die Soldaten nicht im Zaum halten könne: Sie trinken, rauben, vergewaltigen und sterben schließlich am Alkohol. Und doch empfing Großpolen die Rotarmisten freudig. Wir leben hier wie zu Hause, notierte Gelfand und erinnerte sich an ein Schneeglöckchensträußchen, das ihm eine Polin in der Nähe von Posen überreicht hatte: Ich trug es lange im Herzen. Gleichzeitig berichtete Juliusz Bardach in seinem hungernden Posen-Bericht: Die Einwohner erkennen, dass sie ihre Befreiung allein der Roten Armee verdanken – und sind ihr aufrichtig dankbar. Im Januar 1945, während die Deutschen panisch flohen, lauschte die polnische Jüdin Elżbieta Pintus im Dachboden der kaschubischen Volksdeutschen nahe Kartuzy den sowjetischen Kanonen: Für meine Ohren war das himmlische Musik. Doch beim Verlassen ihres Verstecks traf sie auf einen russischen Offizier, der sagte, Hitler hatte recht mit den Juden. Zugleich stellte sie fest, dass Russen Kinder liebten – und ihnen Süßigkeiten brachten. Die Hölle der Frauen Bardach vermerkte, dass die Dankbarkeit der Polen mit zunehmenden Raubüberfällen und Vergewaltigungen schwand. Die wahre Tortur für Frauen begann, als die Rote Armee die vormalige deutsch-polnische Grenze überschritt. Dort fühlten sich die Sowjets wie im Niemandsland – obwohl es Offiziere wie Lew Kopielew gab, die die Zivilbevölkerung verteidigen wollten. Die Soldaten – wie Adam Bromberg in Pommern festhielt – griffen wie entfesselte Raubtiere alles an: sie vergewaltigten öffentlich, tranken sich bewusstlos und tanzten in eleganten Möbeln brennender Häuser. In der deutschen Warmia versteckten sich polnische und deutsche Frauen in Sümpfen, schreibt Hubert Orłowski, und erinnert sich an einen alten Sowjetsoldaten, der nach den Worten „Giermancew nie“ weinend das Kreuz schlug. Bald folgten andere: Sie warfen die Familie aus dem Haus, führten Vater und Onkel nach Russland ab. Es wurde Brot gereicht – und Kommissarenschokolade mit bemerkenswert gutem Geschmack, bemerkt Orłowski. Auch Zwangsarbeiter wurden nicht verschont. Janina Zając, in Zielona Góra während des Krieges zwangsverpflichtet, erinnerte sich: Jetzt können wir endlich nach Hause. 26. April in Stettin Am 26. April 1945 traten in der verlassenen Stadt Stettin einige deutsche Oppositionelle den Rotarmisten entgegen – mit einem Banner: „Willkommen unsere Befreier“. Marian Przyborowicz, damals am späteren Kościuszko-Platz, freute sich mit anderen Zwangsarbeitern über die Ankunft der sowjetischen Truppen: Das Ende des Krieges naht. In Wielgowo organisierten Zwangsarbeiter, wie Katarzyna Marciszewska herausfand, ein Fest – es wurde getanzt, auch mit sowjetischen Soldaten. Gleichzeitig berichtete Leonard Borkowicz an Bierut, dass die Sowjets Szczecin systematisch niederbrannten – die Kommandeure hatten keinerlei Kontrolle. Auch die Machtübernahme durch die polnische Verwaltung änderte wenig: der Bericht vom September 1945 nennt die polnischen Eisenbahner in Stargard schlimmer als die Sowjets. Lebende Ruinen Europa war die Hölle – und ein Irrenhaus, schrieb Hirszfeld nach dem Krieg. Pfarrer K. Żarnowiecki ergänzte in „Der Stettiner Pionier“, dass das größte Problem nicht in verbrannten Häusern, sondern in der moralischen Katastrophe liege. Der Krieg entfremdet nicht nur Nation von Nation, Mann von Mann, sondern auch den Menschen von sich selbst. Żarnowiecki sah in der Wiederherstellung der lebenden Ruinen die dringendste Aufgabe. Plünderung wurde zur Gewohnheit. Übergriffe gegen zurückkehrende Juden begannen in Zentralpolen. Eugenio Reale, italienischer Botschafter in Warschau, schrieb 1946: Von den ersten Tagen ihrer „Befreiung“ an waren Juden wieder Morden und Vergewaltigungen ausgesetzt. Die Morde wurzelten in Besitzansprüchen auf während des Krieges enteignetes Eigentum. Gespräche am Tisch Ich begegnete der Debatte um 1945 nicht nur als Historiker, sondern früh: Mein Vater, 1942 wegen einer Untergrundzeitung im KZ, träumte bei Rückkehr nach Polen von einem anderen Kriegsende – wie 1918. Meine Mutter, die den Krieg in Großpolen verbrachte, sagte immer: „Wenn nicht die Russen gekommen wären, würden wir heute nicht an diesem Tisch sitzen.“ Natürlich bezog sie das auf das Leben allgemein – nicht nur auf Stettin. Doch das historische Paradoxon ist schmerzhaft: Ohne Stalin wären wir heute nicht in Stettin. Am 5. Juli 1945 erhielt Piotr Zaremba aus sowjetischer Hand die symbolischen Stadtschlüssel. Denkmal der Dankbarkeit Nochmals: Denkmäler werden abgerissen – das ist legitim. Aber ich würde das Stettiner Denkmal der Dankbarkeit behalten. Sein Abriss Jahrzehnte nach dem Kommunismus zeugt von unserer Kleinheit. Es ist besser, dieses umstrittene, aber architektonisch neutrale Bauwerk zu einem Ort des Nachdenkens über Stettin und seine Vergangenheit zu machen. Wenn viele Einwohner es als Teil ihrer Stadtgeschichte sehen, sollte dies demokratisch respektiert werden. Es ist schwer, Vasily Grossman zu widersprechen, der Nazismus und Kommunismus als Formen des Totalitarismus beschreibt. Aber auch schwer, der Roten Armee bedingungslos zu danken, ohne Katyn und Deportationen zu erwähnen. Und doch: Das Blutopfer einfacher Rotarmisten verdient Respekt. In den Augen vieler Stettiner erinnert das Denkmal auch an den Kampf polnischer Armeen um Westpommern. Wollen wir diese Soldaten aus der Geschichte tilgen? Die Frage, auf welchem Weg Polen nach Westen kam, ist diskutabel – aber keiner dieser Wege darf vergessen werden. Der eine Sohn ging zu Anders, der andere zur Kościuszko-Armee – und beide starben, erzählte eine alte Sibirierin aus Stettin. Ein niedergeschlagener Stern Jede Epoche hat ihre Denkmäler – sie sagen mehr über ihre Erbauer als über die Geschichte selbst. Die ideologische Bedeutung des Dankbarkeitsdenkmals kann entkräftet werden, ohne das Denkmal zu zerstören. Ich schlage vor: Den Stern restaurieren – aber am Fuß des Denkmals, niedergeschlagen. Er wäre Symbol des kommunistischen Systemzusammenbruchs, das Polen über 50 Jahre, Russland noch länger festhielt. Die Hölle des Gulag war vor allem die der sowjetischen Bürger – schrieb Alexander Solschenizyn. Ende 1944 wurden Aufständische aus Vilnius, sowjetische Kriegsgefangene – unerwünschte Zeugen früherer Niederlagen – in Lager verschickt. Sie waren Sieger, aber es war nicht ihr Sieg. Sowjetische Soldaten, „Verteidiger von Stalingrad“, verdienen Erinnerung für ihren Beitrag zum Sieg über Hitler. Sie starben mit dem Stern auf der Mütze – aber nicht unbedingt für den Stern. Das wiedererstandene Russland hat ihn entthront – zugunsten des Heiligen Georg. In Osteuropa ist der fünfzackige Stern kein Symbol des Sieges, sondern der Versklavung und zerbrochener Hoffnungen. Ohne den Zauber des Kommunismus zu durchbrechen, kann man ihn nicht abwerfen, schrieb Solschenizyn. Das Denkmal mit einem niedergeschlagenen Stern wäre ein Kompromiss. Es könnte Polen und Russen, Befürworter und Gegner des Denkmals versöhnen. Es würde Diskussionen anregen – über Geschichte, Identität, Werte. In Demokratien wirken Denkmäler am besten, wenn sie Debatte hervorrufen – und nicht verstummen. Prof. Jan M. Piskorski (geb. 1956) – Historiker, Journalist, Professor an der Universität Stettin, Gast an ausländischen Hochschulen, Vorsitzender des Rates des Nationalmuseums in Stettin. |